2 sierpnia 2010

kiedy serce boli tak, że żyć się nie chce...

głupia byłam, że Ci wierzyłam Boże - nie umiem pozbyć się tej mysli od wielu dni. kiedy odchodził M wierzyłam, że będzie jeszcze dobrze. nie było. każdy następny rok jest trudniejszy. jestem samotna w tłumie, doskonale maskuję się przed każdym, kto chciałby wejrzeć w moją duszę. bojąc się odrzucenia prowokuję je... kiedyś wierzyłam, że będę miała dom, rodzinę, że będę chętnie wracać z pracy, że będzie gwar, śmiech i radość. to było największe marzenie, które nigdy się nie spełni.
nie stanę na ślubnym kobiercu, nie pójdę do ołtarza u boku mężczyzny, którego kocham, nie zaznam radości macierzyństwa. nie wiem co to ciąża, nie wiem jak się wstaje w nocy do dziecka... ile bym dała żeby móc doświadczyć tej strony człowieczeństwa.
mój Bóg o mnie zapomniał. zostawił moje "podanie o życie" do rozpatrzenia na później i już do niego nie wrócił. a ja tak mu wierzyłam, że mi pomoże. kochałam M całą sobą, bardzo nie chciałam musieć się rozstawać i chociaż minęło tyle lat czasem myślę o tym, czy jednak nie mogliśmy być razem. jak wyglądałoby naszy życie, gdybyśmy byli razem. nigdy się tego nie dowiem.
prosiłam Cię wtedy Boże, żebyś mi go oddał. załowałam. wiedziałeś jak go kocham, a jednak mi go nie zwróciłeś. miało byś lepiej i nie jest.
gdzieś zgubiłam moje życie i nie wiem co robić dalej i którędy iść. droga, którą wybrałam jest trudna i wyczerpująca, walczę o coś, czym żyję, a nie mogę tego mieć. pukam do tysiąca drzwi i nikt nie otwiera. co mam zrobić, żeby życie znowu nabrało barw? jak poskładać te rozsypane puzle, których szukam już tak długo? którędy iść?
dzisiaj przez chwilkę myslałam, że to jednak nie musi być tak trudne. chciałam usłyszeć TAK, ale to było tylko chcenie. i tym razem się nie udało, ale walczę. nie wiem na ile sił wystarczy do walki, ale póki ona trwa jestem zwycięzcą. chciałam zostawić trochę sił na potem, na trudny czas, kiedy wypowiem wojnę ich demonom.
jestem chora z rozpaczy, że moje życie nic nie znaczy i nikomu nie jest potrzebne. otaczają mnie ludzie, ale nic o mnie nie wiedzą. widzą, co chcą i nawet nie próbują zajrzeć głębiej. nawet mamie nie powiedziałam, że tonę. nie wiem jak. gram rolę twardzielki, ale przyjdzie dzień, że trzeba będzie to wszystko odkręcić.
boję się, że życie za mną i że nie nie uda mi się wyjść na prostą.
mam 33 lata i wrażenie, że już dobrze nie będzie.

31 grudnia 2009

na progu 2010 roku

nadszedł czas podsumowania 2009 roku.
pierwsze, co ciśnie mi się na usta, to, że był taki sobie... dopiero po głębszym zastanowieniu widać, że jednak wiele się działo. początek był trudny - ostatecznie rozprawiłam się w głowie z Michałem, wreszcie można by rzec. odetchnęłam z ulgą, że to się wreszcie skończyło. 13.03 w piątek poszłam na rozmowę do MOPSu. chciałam czegoś, co wcześniej nawet nie było brane pod uwagę - chcę zostać RZ niespokrewnioną. zdecydowałam się po miesiącach zawieszenia, rozmyślaniach, uciekaniu od tematu. wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak droga jest trudna, długa, że będę wiele razy płakać z bezsilności, z poczucia krzywdy, że nie będę mogła się doczekać. po 10 miesiącach czekam dalej, chociaż chyba najtrudniejszy okres mam za sobą. to był czas ogromnego pragnienia dziecka, pragnienia niezaspokojonego w najpiękniejszym czasie - świąt. postanowiłam iść dalej, czekając na malucha niejako "przy okazji". nie mogę wiecznie trwać w zawieszeniu nie wiedząc jakie podjąć decyzje, ponieważ nie wiem, czy jutro nie zadzwoni TEN telefon.

to był trudny rok w sferze zawodowej - ciągle poszukuję swojej drogi. tęsknię za górnictwem, uczelnią, pracą z młodzieza, równocześnie nie wiedząc co i jak zrobić, żeby na ten tor wrócić. z drugiej strony jest moja mała firemka - lubię to co robię, chociaż czasem mnie to męczy i wiem, że nie mogę tak w nieskończoność pracować i że w końcu trzeba będzie wybrać co się chce NA PRAWDĘ robić. coraz częściej dochodzę do wniosku, że chcę być nie tylko RZ, ale rodziną zawodową, chcę cały mój czas poświęcać dzieciom, niekoniecznie zdrowym. mam nadzieję, że w nowym roku moje decyzje dojrzeją i będę wiedziała którędy iść.
najtrudniejsza jest uczuciowa pustynia. poniekąd na własne życzenie. bojąc się zranienia uciekam przed ludźmi - nie tylko przed mężczyznami, którzy mogliby zaistnieć w moim życiu, ale też przed przyjaźnią czy zwykłym koleżeństwem. nie znoszę samotności, a sama się na nią skazuję i nie wiem jak z tego błędnego koła zwiać. zaniedbałam siebie, zrobiłam się leniwa, wiele rzeczy robię po najniższej linii oporu. to wygodne, ale bardzo męczące. obiecałam sobie, że choćby mnie szlag miał trafić to nowy rok taki nie będzie. będę w tej szczęśliwej grupie 5% osób, które dotrzymują noworocznych postanowień.

mam nowiusieńki komputer, ucieczkę przed grudniowymi podatkami, jestem sama w domu w sylwestrową noc, za oknem ciemno, mokro, paskudnie... już tak nie chcę. rok 2005 był najlepszym i zarazem najgorszym rokiem mojego życia, rok 2010 będzie piękny.

czekam na dzieci, które zawsze były sensem mojego istnienia...

30 grudnia 2009

zimowy czas ma w sobie coś magicznego. to zapach ognia palonego w kominku, grzanego wina, świąt. to ciepła herbatka z cytryną, książki, długie wieczory. zawsze lubiłam zimę - szaleństwa na śniegu, lepienie bałwana, saneczkowanie, kuligi. kiedyś, o zgrozo, próbowałam nawet jeździć na nartach!! to dopiero była radość... górka typu "bobas" a ja leżałam chyba z 5 razy :) moja mama twierdzi, że w dzieciństwie jeździłam całkiem nieźle - ale to było tak dawno temu :) no i lodowisko... wydarzenie samo w sobie.


nie wiem dlaczego właśnie taką zimę pamiętam z dzieciństwa, zimę pełną śniegu i zabawy, ale i niemożliwego zimna o świcie w moim pokoju :) teraz, chociaż nie minęło przecież aż tyle lat, jest to głównie plucha, problemy z samochodem, zmarznięte dłonie i takie tam. starzeję się???

tam, skąd przychodzę, jeszcze niedawno było fajnie. spędziłam tam ponad 4 lata. teraz jestem tutaj i chciałabym móc wierzyć, ze będzie równie fajnie :)